Bardzo nam miło ogłosić, że w dniu dzisiejszym premierę ma książka pt. „Dziennik włoski. Sycylia” autorstwa Grzegorza Musiała, której patronem medialnym jest nasz blog Sycylia.pl. Książka jest już do kupienia na stronie wydawnictwa zysk.com.pl pod tym linkiem.
Jesteśmy bardzo dumni, że blog Sycylia.pl jest patronem medialnym tej publikacji, jak i gorąco polecamy ją lekturze. Zachęcamy również do przeczytania fragmentu rozdziału książki o przepięknej miejscowości Modica.
Skorzystaj z Booking.com gdzie znajdziesz najlepsze hotele i apartamenty
Potrzebujesz samochodu podczas wakacji, zarezerwuj z Booking.com lub przez discovercars.com
Promy zarezerwujesz z DirectFerries.com
Najlepsze oferty na bilety lotnicze znajdziesz tutaj
Ciebie to nic nie kosztuje, a ja pozyskam środki na następne artykuły. Z góry Ci dziękuję!
Fragment książki
Piątek, 17 maja 2002 roku, Modica
Modica
Jednodniowy wypad z Raguzy do Modiki. W przewodniku piszą: Motica, co prowokuje we mnie głupie skojarzenie z motyką. Za zakrętem szosy kończy się nadmorskie urwisko i nagle rozpościera się kolejne sycylijskie miasto, podobne do amfiteatru. Otoczone półkolami górskich pasm, z przodu króluje wspaniała złocista postać katedry, a za jej plecami wspinają się gromadą po zboczu domki pod cynobrowymi dachami.
Niebo wciąż wodnistobłękitne, ale już pociągnięte akwarelą mgiełki — wzbiera wściekła kipiel upału. Co za miasto! Kolejna teatralna dekoracja do opery. Jak okiem sięgnąć — barok, barok. Ciężkie, ochrowe mury, zmuszone przez sycylijskich geniuszy do tańca brzuchami swych fasad: pogiętych, sfalowanych, skręconych w słońcu na marmurowych szczytach oślepiająco białych schodów, wzdłuż których salutuje szpaler palm i oleandrów, szeleszczący w porywach gorącego wiatru. Ten sycylijski kamień ręce architektów wyrywały z ziemi, rzeźbiły w fantazje i arabeski, a potem rzucały go w górę, zmuszając do powietrznych akrobacji, do zastygania w girlandy i balkony, w lwy, akanty, maszkarony i ukwiały, w kwietne kapitele pilastrów, w pokryte łuską kopuły i lekkie, jak cukrowe wydmuszki, wieże katedr. W całą tę kipiel form, przypominającą sen szaleńca o nowym niebie.
Zakola ulic mkną żwawo pod pękającymi od pychy fasadami. Mieszkańcy już się poukrywali za spłowiałymi, zielonkawymi okiennicami. Na balkonach, za kutymi balustradami, snem sjesty drzemią białe od kurzu opuncje. Nagle zza żaluzji dobiega dźwięk organów Hammonda i spokojna toccata Bacha, wezwana do życia palcami kogoś, kto nie może zasnąć. Czupryny drzew to niskie prostopadłościany, ostrzyżone na van Damme’a. W ciszy grzechoczą pierzaste sztylety palm: sirocco od morza, arabski oddech Afryki.
Nagle widzę wszystko na żółto, na ochrowo! Święci ze schodów przed idą wprost na mnie, szeregami! Święty Piotr w środku, palcem mi grozi, wskazuje na niebo! Fasady, wszędzie fasady, jakieś rozłożyste tiurniury wieńczące kaskady schodów. Pusto. Jedyny człowiek, to stary stróż tego teatru, który podobny do ziarnka pieprzu, przycupnął u stóp schodów, jakby od ciągłego w górę, w dół, w górę, w dół tego obłąkanego miasta, też dostał pomieszania zmysłów.
Klepie się po kolanach, coś żuje, krzyczy radośnie, wtem podnosi się, patrzy groźnie jak Święty Piotr, który wyrasta mu nad głową i palcem pokazuje niebo. Schodami w górę, w górę… do kościoła San Georgio — wspaniała barokowa fasada. I kościół San Giovanni — jeszcze wspanialsza barokowa fasada. Kościół Santa Maria di Betlem — najwspanialsza barokowa fasada… Livio to wszystko fotografuje, nie, on to pożera, jak kopy tych swoich owoców morza na talerzach trattorii. „Patrz!” — krzyczy, wskazując na jakiś gzyms barokowy. „Tu chodź!” — woła z innej strony, z czeluści zaułka, nad którym tym razem góruje — co za ulga! — szczerbata saraceńska wieża z zegarem.
Pod nią domek piętrowy, a na jego ścianie — tablica pamiątkowa. To tu w 1901 roku urodził się Salvatore Quasimodo…. Wreszcie powiew wiersza w tym szaleństwie kamiennym… to on tu biegał? Tędy w górę, w dół, w górę, w dół, wciąż po tych schodach? Dla mnie, pójść niegdyś po cukier do sklepiku na rogu to była chwila: klap-klap sandałkami po bruku mojej ulicy Kołłątaja, i już byłem w ciemnym, pachnącym kiszoną kapustą wnętrzu otoczonym ladą, na której królowały szklane słoje pełne kolorowych żelatynowych myszek, złociste puszki z kanoldami. I cud XX wieku: aparat do prześwietlania jajek, który mała, gadatliwa sklepowa w brudnej białej koronce, przyczepionej do głowy dwiema wsuwkami, uruchamiała pstryknięciem potężnego włącznika z bakelitu.
Tu, aby przynieść matce „pół kilo cukru”, biedny Salvatore musiał z dobrą godzinę biec schodkami w górę i w dół, w górę i w dół na dystansie, nie przymierzając, jak z Bystrego na Krupówki i z powrotem.
Tłumaczę Liviowi, że być pisarzem znaczy kondensować wrażenia. Robić z nich destylat, zawęźlać je w znaki, metafory, wciskać do najkonieczniejszej formy, by idealnie pasowały do znaczeń. W tej dziwnej, tajemniczej czynności mózgu nadmiar wrażeń może przeszkadzać. Pisarz nie musi, a nawet nie powinien biegać po ulicach z aparatem fotograficznym w garści. Wystarczy siedzieć, gapić się. Jedna ręka kelnera w Tandilu więcej mu powie, niż dziesiątki stron „naukowo opracowanych” przewodników. Pisarz to nie jest filister, gromadzący wrażenia jak zdechłe motyle w gablotkach, przyszpilone do dat, razem z setkami fotografii w albumach, których nikt nie ogląda poza jakimś wnuczkiem — gdy po śmierci dziadka, przy okazji wynoszenia mebli rodowych, wysypie je z szuflady na śmietnik, uroniwszy do kałuży jakieś zdjęcie pod Wezuwiuszem czy przed fasadą katedry w Modica…
Tak, właśnie to, które jest w tej chwili tak pieczołowicie przez Livia ustawiane, tak pieszczone w naświetleniach, perspektywach… Pisarz to wszystko wie… on to musi wiedzieć. To wiedza przykra, niepopularna wśród filistrów i czyniąca go odludkiem, dziwakiem, a będąca jego krwią i oddechem, o ile jest dobrym pisarzem, a nie reportażystą z kolorowych czasopism.
Pusta plaża Marina di Modica… zamykany bar plażowy pod palmową strzechą, obok wyciągnięty na brzeg i zostawiony tu już chyba na zawsze, stary jacht motorowy o nazwie Titanic. Zachód słońca, który, jak zawsze na południu, jest spektaklem powolnego rozpuszczania się białej perły dnia w złocistym miodzie zmierzchu, zabarwionym kroplą krwi. Pływanie, już o zmroku, w ciepłym Morzu Śródziemnym, w którym zanurzam się powoli, jakbym wkraczał w basen świętych wód, w jakimś misterium orfickim. Fale, wzniecane dmącym od Afryki gorącym wiatrem, przypominają Bałtyk. Skóra prawie natychmiast wysycha po wyjściu z wody. Leniwe pakowanie się do samochodu, potem równie leniwy powrót do Raguzy. Trąbiący za nami wąż aut. Nigdzie nam się nie śpieszy.